Zacznijmy od momentu, kiedy byłem mały.
No więc tak - pochodziłem z magicznego rodu, które wilczki od razu po urodzeniu przejawiały nadnaturalne zdolności. Niestety, nie ja. Starszyzna rodzinna dała mi szansę. Jeżeli do dwóch miesięcy nie zacznę mieć mocy, spalą mnie na stosie. Bo jaki pożytek z takiego, co nic nie umie? Tylko przeszkadza.
Minęły dwa miesiące, ja nadal nic nie potrafiłem. Nie rozumiałem najprostszych rzeczy. Rodzice, pomimo tego, jak miałem być potraktowany, bardzo mnie kochali. Nie mogli pogodzić się z tym, że mam odejść. Lecz okropne wilki były nieuległe. W tajemniczych okolicznościach, kiedy rodziców nie było, zaprowadzili mnie tak, gdzie moje miejsce. Nie mieli w ogóle w sobie empatii, chcieli mnie tylko wyrzucić. To było bardzo smutne. Podpalili stos, a następnie wrzucili mnie na niego. Ja, ku ich zdziwieniu, przeleciałem nad nim. Moja matka podbiegła do mnie i rzekła:
- Masz moc, kochanie, masz moc! - radowała się.
Wataha nie mogła uwierzyć w moje zdolności, więc zaczęli mnie ganiać.
- Uciekaj, póki możesz! Skryj się, szybko... - poganiała.
Wedle jej nakazu, uciekałem przed nimi, aż w końcu zgubili mnie. Tułałem się po tym świecie szukając watahy jeszcze długo.
Ujrzałem cień burej wilczycy, wyglądała na sześć lat. Podszedłem bliżej, a ujrzawszy jej purpurowe oczy, przypomniałem sobie, że są takie same jak w dzień ucieczki. Jak u mojej rodzicielki...
- Matko? - spytałem. - Adelajdo, to ty?
Wadera nie dowierzała. Na jej oczach malował się uśmiech wzruszenia, a w oczach łzy. Bez zastanowienia, rzuciła mi się na szyję.
- Synku! To ty! - płakała.
Ten dzień był świetny. Prezentowałem matce moje moce, a ta się zachwycała. Adelajda pomogła mi szukać watahy, natrafiłem się na tą. Niestety, musiałem się z nią pożegnać.
- Obiecuj, że kiedyś mnie odwiedzisz. - mówiła - Chcę raz jeszcze zobaczyć syna. Dorosłego, silnego syna!
Nie żałuję, że tam powędrowałem. Wszyscy mnie ciepło powitali... szczególnie Yaser, ponieważ ma moc ognia. Chociaż sam nie wiem czy mam go wymienić :)